Aromatyczność
jest intrygującym pojęciem. Ciekawe jest to, że porządkuje zbiór pewnych
zagadnień w chemii organicznej, ale jednocześnie nie udaje mu się skutecznie nadać cech
ilościowych mimo wielu prób podjętych w tym kierunku. Owszem istnieje szereg
propozycji ilościowego ujęcia aromatyczności, ale właśnie to bogactwo
propozycji pokazuje skalę trudności problemu.
Stanąłem zatem przed zadaniem
podwójnie trudnym, mianowicie do rozważań byłem zmuszony włączyć wywody mające
bardzo mało wspólnego z dowodzeniem naukowym, a coraz bardziej przypominające
charakterem esej. Z niejakim zdumieniem stwierdziłem ponadto, że we
współczesnej polskiej literaturze chemicznej ten typ wyrażania swoich poglądów
jest krańcowo niepopularny. Chemicy potrafią precyzyjnie dyskutować o ściśle
zdefiniowanych problemach, stają się jednak przygnębiająco nieporadni w
sytuacjach, gdy znajdą się w miejscu, gdzie teoria, będąca na usługach chemii,
nie jest na tyle uproszczona, że jej efektywne stosowanie wymaga wiedzy ściśle
fizycznej i to z zakresu mechaniki kwantowej. Jak się wydaje historia chemii
teoretycznej w dwudziestym wieku to przede wszystkim wizualizacja równań
kwantowych i idące za tym uproszczenie stosowanych w fizyce modeli, aż do granic
sensu fizycznego. Takie postępowanie pozostawia wystarczająco duży margines na domniemania
mające pociągającą prostotę, ale zdradzające kierunek działań prowadzących na
manowce nauki lub wprost do dziewiętnastowiecznego mechanizmu fizyki [3].
Na granicy tego typu chemicznej interpretacji
zjawisk leży aromatyczność. Pojęcie, które według mnie osiągnęło punkt, który pozwala zakwalifikować je do kategorii mitów. A skoro o mitach mowa, to czuję się usprawiedliwiony w
podzieleniu dalszej części eseju na dwie części. W pierwszej dyskutuję tę stronę
zagadnień związanych z aromatycznością, która ma raczej cechy powieściowe, a więc pozbawione ścisłości i jednoznaczności, cech
charakterystycznych np. dla pojęć związanych z psychologią, czy socjologią (np. mnogości definicji pewnego pojęcia). W
drugiej przeprowadzam rozumowanie ścisłe, ale zaprawione osobistym komentarzem
i niech mi to P.T. Autorzy publikacji naukowych zechcą wybaczyć.
1. Wielka
idea aromatyczności kusi swą prostotą i dostojeństwem, choć samo pojęcie wymyka
się precyzyjnemu określeniu, przez co wzbudza coraz to nowe kontrowersje.
Pragnę wyłożyć mój prywatny stosunek do aromatyczności. Poglądy, które tu za
chwilę wyłożę pozostaną prawdopodobnie nadal prywatne, gdyż głoszenie ich, jakkolwiek by było ściśle umotywowane, musi spotkać się z irracjonalną
niechęcią, mylnie kojarzoną z konserwatyzmem albo zgoła
wstecznictwem. Esej dzielę na dwie części. W pierwszej umieszczę całkowicie
nienaukowy sprzeciw wobec aromatyczności. W drugiej postaram się niemal z
drobiazgowością dowodu matematycznego wykazać mocno ograniczony zakres
stosowalności tego pojęcia i błędy w konstruowaniu ilościowych miar
aromatyczności. W celu położenia bazy od dalszą dyskusję przedstawię kilka
podręcznikowych definicji związanych z aromatycznością. Wybrałem je z kilku
książek obejmujących szerokie pole chemii - od encyklopedii chemicznej po
chemię kwantową:
a) Związki
aromatyczne - węglowodory pierścieniowe i ich pochodne, obudowie płaskiej,
zawierające zamkniętą powłokę o 4n + 2 elektronów p (reguła Hückla),
odpowiadających nieparzystej liczbie wiązań podwójnych i charakteryzujące się
delokalizacją elektronów w stanie podstawowym. Pierwszym jednopierścieniowym
polienem sprzężonym (anulenem) spełniającym te warunki jest benzen C6H6,
następnie jego pochodne i połączone lub skondensowane układy pierścieni
benzenowych. Kolejny anulen (C8) - cyklooktatetraen nie jest
związkiem aromatycznym. Następnym po benzenie jednopierścieniowym związkiem
aromatycznym jest (C18)-anulen. Związki aromatyczne nie mają
własności związków nienasyconych, wykazują specyficzne własności chemiczne w
reakcjach nitrowania, sulfonowania, chlorowcowania, diazowania [1].
Przeprowadzono wiele takich obliczeń
(energii lokalizacji) i znowu stwierdzono dobrą zgodność z wynikami otrzymanymi
na podstawie uzyskanych doświadczalnie stałych szybkości reakcji. W
szczególności koncepcja energii lokalizacji wiąże się bezpośrednio z pojęciem
aromatyczności. Pierwotnie termin „aromatyczny” oznaczał „mający właściwości
chemiczne podobne do benzenu” lecz w miarę rozwoju teorii kwantowej zaczęto go
łączyć z wysoką energią rezonansu (tj. delokalizacji) [...] wyraźnie widać, że
te dwie koncepcje muszą być równoważne. W chemii mamy do czynienia z energią
aktywacji (różnicą energii przypisanych cząsteczce oraz kompleksowi
przejściowemu), podczas gdy energia rezonansu odnosi się tylko do cząsteczki w
jej stanie podstawowym i wysoka wartość energii rezonansu znaczy jedynie, że
poziom energii stanu podstawowego
substancji jest niski. Z teoretycznego punktu widzenia energia lokalizacji
okazuje się więc lepszym wskaźnikiem aromatyczności, a obliczenia wydają się
ten wniosek potwierdzać [2].
Cząsteczek jest aromatyczna wówczas,
gdy elektrony p płaskiego,
pierścieniowego układu w stanie podstawowym w wyraźny i mierzalny sposób
ulegają delokalizacji. Miarą tej delokalizacji powinien być zespół cech
fizycznych i chemicznych cząsteczek, a mianowicie:
- zmniejszenie energii układu w porównaniu z energią jaka wynikałaby z klasycznego wzoru strukturalnego
- tendencję do uśredniania długości wiązań w układzie
- zdolność do wzbudzania się p elektronowego prądu kołowego w cząsteczce w wyniku zewnętrznego pola magnetycznego
- podatność na reakcje podstawienia w przeciwieństwie do reakcji addycji typowych dla związków nienasyconych.
Ilościowe kryteria aromatyczności
opierają się na takim parametrze lub grupie parametrów
wyznaczonych doświadczalnie, które są ściśle związane z charakterem aromatycznym i małym stopniu zależą od czynników z achromatycznością niezwiązanych:
Kryteria:
- energetyczne
- strukturalne
- magnetyczne
- reaktywnościowe
Poszukiwanie jednoznacznych
ilościowych kryteriów aromatyczności wynika z zamiaru ustalenia dokładnej
zależności pomiędzy strukturą elektronową związków, a ich właściwościami,
zwłaszcza reaktywnością chemiczną i z potrzeby sformułowania zasad
pozwalających na określenie cech bardzo niekiedy dużych grup związków [A].
Proszę zwrócić uwagę na dwie cech
tych definicji. Z jednej strony są bardzo obszerne a z drugiej mało konkretne.
W powyższych definicjach aromatyczności zdarzały się również zdumiewające tautologie [3].
Zacząć wypada od historii. Potraktujmy
ją z pewną dozą humoru i przypomnijmy, że August Kekulé von Stradonitz był
Niemcem pochodzenia czeskiego. Zawsze uważałem, że tego typu pochodzenie
(słowiańsko-germańskie) jest potencjalnym źródłem niezwykłości. Kekulé dzięki
swojej wiedzy i intuicji być może wyprzedzającej swoją epokę, wprowadził w 1865
r. pojęcie aromatyczności, które zostało niemal natychmiast zaakceptowane przez
ogół chemików organików. Jest w tym pojęciu próba pogodzenia ścisłości z trudną
do ogarnięcia tajemniczością. Ówcześni chemicy traktowali aromatyczność jak
jeszcze jedną tajemnicę, którą przyszłość pewnie wyjaśni jak wiele poprzednich. Jednak
w miarę upływu czasu trudności w poprawnym zinterpretowaniu wydającego się być
oczywistością zjawiska potęgowały się, doprowadzając do wzrostu frustracji bez
widoków na uspokojenie. Chemicy pragnęli (i pragną do dzisiaj) usunąć
denerwującą tajemniczość i pozostawić ścisłość i opisujące je liczby. Godna
podziwu wytrwałość w poszukiwaniu efemeryd. Wystarczy się trochę przypatrzyć
tej walce, aby dostrzec klasyczny przykład bohrowskiej komplementarności. Im
więcej ścisłości tym mniej aromatyczności i odwrotnie. Istnieć powinno zatem
jakieś optimum, godzące oba punkty widzenia. Jest ono zapewne niezadowalające z
naukowego punktu widzenia, ale będące rozsądnym kompromisem między pożądaną
ścisłością a jasnością wyrażania poglądów, czy też kuchenną użytecznością.
Mogę sobie pozwolić na ten luksus
marzeń o czasie, w którym zostanie odkryta upragniona definicja aromatyczności
i przyporządkowana zostanie jej ścisła skala, na której zostaną umieszczone
wszystkie związki aromatyczne. Niech to marzenie wielu współczesnych teoretyków
chemii zostanie na chwilę spełnione. Patrzę na piękny wykres zależności
wartości aromatyczności od... No właśnie
od czego? Tu moja wyobraźnia zawodzi. Nie potrafię sobie wyobrazić, co bardzo ogólnego miałoby
znaleźć się na osi odciętych (Rys. A):
Rys. A |
Jaką wielkość fizyczną musiałbym tu umieścić, abym mógł uzależniać od niej aromatyczność. Nie wiem, ale załóżmy odwrotnie. Otóż, niech taka wielkość istnieje, mogę zatem zająć się wartościami wartości na osi rzędnych. Oczekuję, że jedna, powtarzam z całym naciskiem, jedna liczba określi wszystkie właściwości interesującego mnie zbioru rodzajów chemicznych. Doprawdy zdumiewająca i pociągająca musi to być liczba. Wystarczy spojrzeć na nią, aby wiedzieć, wszystko o właściwościach cząsteczki związku chemicznego, któremu została przyporządkowana. Mogę przewidzieć zatem przesunięcie chemiczne protonów w widmie magnetycznego rezonansu jądrowego, szybkość reakcji z odczynnikami nukleofilowymi i elektrofilowymi, długości wiązań w pierścieniu i gęstości elektronowej na poszczególnych atomach naszego związku... Zdumiewające ile można by informacji uzyskać mając do dyspozycji idealną definicję i skalę aromatyczności. Tylko, czy aby nie za dużo żądań od jednej liczby, od jednej wartości? Do naszych pragnień należy dążenie do ideału. Ideał w nauce ma to do siebie, że leży raczej w sferze oddziaływań metafizyki niż fizyki. Trudno zatem prowadzić dyskusję na tej płaszczyźnie. Żadne, nawet najwyższego lotu, uniesienia literackie nie mogą zastąpić rzeczowej polemiki opartej na chłodnej kalkulacji naukowej.
Rozpatrzmy zatem sposoby tworzenia
liczbowej postaci aromatyczności. Chyba nie popełnię większej pomyłki, jeśli stwierdzę,
że zasada rządząca tym procesem jest niemal zawsze jednakowa. Oto bierzemy
pewną właściwość cząsteczki chemicznej (czasami jakiś ograniczony zbiór
właściwości) i dokonujemy pewnych operacji na wartości liczbowej opisującej tę
właściwość. Po dokonaniu tych operacji przypuszczamy, że udało nam się utworzyć
liczbę, którą nazywamy, powiedzmy achromatycznością. Odkładamy ją na stosowanej osi.
Podobny proces powtarzamy dla innych cząsteczek. Przypuśćmy, że powstały zbiór
punktów ułożył się tak szczęśliwie, iż łatwo możemy go opisać linią prostą.
Nasze zadowolenie może popsuć jednak świadomość w istocie przeprowadzone
operacje matematyczne na zbiorze liczbowym danej właściwości fizycznej nie
wniosły nic nowego. Po prostu przekręciliśmy tę oś o jakiś kąt określony
współczynnikiem kierunkowym nowej prostej. Być może dokonaliśmy jeszcze
jakiegoś przesunięcia w tym lub tamtym kierunku osi rzędnych. Określiliśmy
aromatyczność, tyle że i bez niej moglibyśmy się posługiwać zbiorem wartości
określających oś odciętych do określania właściwości cząsteczek. Cóż to za
istotny zysk poznawczy otrzymujemy kręcąc osią wartości liczbowych wybranej
właściwości w którąś stronę?
Znacznie ciekawsza sytuacja pojawia
się, gdy do tworzenia aromatyczności użyjemy pewnego zbioru właściwości
fizycznych wybranej cząsteczki. W pierwszym etapie dokonujemy operacji
matematycznego powiązania tych właściwości ze sobą. Najczęstszym sposobem jest
tworzenie kombinacji liniowej, udziwnionej czasami jakimiś „ozdobnikami”,
którymi mogą być lepiej lub gorzej uzasadnione współczynniki zmieniające skalę
uzyskanego wyniku. Nie mają one tu istotnego znaczenia. Kapitalne znaczenie ma
dla dalszych rozważań samo pojęcie wiązania właściwości ze sobą. Wiązanie
owo spełniało w chemii zawsze ogromną rolę, dlatego poświęcimy temu procesowi i
jego wynikom nieco więcej miejsca. Jak już wspomniałem najczęściej dokonuje się
sumowania pewnych wielkości w celu otrzymania pewnej nowej wielkości.
Dość prostym przykładem jest tworzenie długości wektora na podstawie wartości
współrzędnych punktów. Znany wszystkim wzór ma postać:
Przypomnienia wymaga ty jedynie znaczenie pionowych kresek znajdujących się z lewej i
prawej strony litery „l” oznaczającej długość. Pionowe kreski te są oznaczeniem normy, wielkości tworzonej przez
wiązanie innych wielkości. Przykładem normy jest wartość średnia z pewnej serii
pomiarów. Ta norma gra kapitalną rolę w matematycznych sformułowaniach
mechaniki kwantowej. Wróćmy na chwilę do długości wektora. Wprowadzenie tego
pojęcia pozwala na szybkie rozpoznanie pewnej właściwości wektora, jednak nie
wystarcza do określenia wszystkich jego właściwości. Jest oczywistym, że
podanie samej długości powoduje niewiedzę co do miejsca zaczepienia wektora i
jego zwrotu. Objawia się tu generalna cecha normy. Pozwala ona na syntetyczne spojrzenie na pewien zespół badanych cech,
na łatwiejszą percepcję pewnych zjawisk, ale też powoduje utratę pewnych
informacji, bez których niemożliwym się staje pełny opis badanego zjawiska.
Przykład jest prosty. Możemy podać zbiór długości pewnej liczby wektorów, ale
bez dodatkowej informacji o ich zaczepieniu i zwrocie nie będziemy mieli szans
na przyporządkowanie tych długości do konkretnych wektorów. Należy podkreślić
jeszcze inny aspekt. Możemy w ogóle nie wprowadzać pojęcia długości, zwrotu i
punktu zaczepienia jeśli posiadamy uporządkowany w określony sposób zbiór
współrzędnych punktów. Na tej podstawie
możemy dokonać dowolnych przekształceń, takich które nas interesują. Norma nie jest
więc niezbędna, jest tylko wygodna.
Aromatyczność jest właśnie normą z
pewnego zespołu wartości liczbowych określających pewne właściwości fizyczne
rozpatrywanego związku. Myślę, że jednak koniecznym jest dokładne przeniesienie
przedstawionego wyżej rozumowania na pojęcie aromatyczności, aby uwypuklić jej
cechy jako normy.
Załóżmy, że mamy zbiór wielkości
fizycznych (dla pewnej liczby cząsteczek chemicznych), z których będziemy
tworzyć skalę aromatyczności. Musimy założyć, że właściwości te są od siebie
niezależne. Odłóżmy wartości owych właściwości na osiach układu współrzędnych.
Powstaje układ współrzędnych z liczbą osi równą liczbie wziętych
właściwości fizycznych. Prosi się, aby wziąć pod uwagę wartości dla wybranego związku
i postawić punkt w miejscu wyznaczonym przez wybrane wartości współrzędnych:
Na powyższym rysunku przedstawiony jest przypadek dla trzech właściwości oznaczonych przez w1, w2 i w3. Rozumiemy zatem, że aromatyczność zależy od pewnego zbioru właściwości i jest przezeń jednoznacznie wyznaczona. Tymi właściwościami mogą być energie (rezonansu, lokalizacji), parametry strukturalne, wielkości związane z oddziaływaniami z polem magnetycznym itd. Jeśli się zgodzimy się z takim przypuszczeniem, popadniemy w kłopoty polegające na tym, że usiłujemy przedstawić aromatyczność w postaci jednej wartości liczbowej, a więc zapewne jakiejś cechy wyznaczonego punktu. Sensownym sposobem postępowania jest określenie jego odległości od początku układu współrzędnych. Wprowadzamy w ten sposób normę określoną algorytmem łączenia właściwości. Otrzymamy pewną wartość liczbową, którą możemy odłożyć na innej osi i cieszyć się, że rozwiązaliśmy problem. Wiemy już, że tak nie jest. Zdobyliśmy jedynie pewien nowy sposób patrzenia na zbiór właściwości, ale zatraciliśmy informacje o poszczególnych właściwościach. Jesteśmy w takiej sytuacji: jedna wartość aromatyczności może dotyczyć kilku związków, gdyż tę samą wartość normy (tutaj długość wektora) można zbudować z nieskończenie wielu kombinacji liniowych właściwości.
Można by na tym zakończyć
rozważania, ale muszę zwrócić jeszcze uwagę na pochodne aspekty przedstawionego
rozumowania. Są one równie ważne, a może nawet najistotniejsze dla całościowego
odbioru przedstawionych poglądów.
Możemy wyobrazić sobie, że oto mamy
na naszej idealnej skali aromatyczności dwie wartości, które przyporządkowane
są do dwu różnych związków. Powiedzmy swobodnie, że aromatyczność toluenu wynosi 0.9 a
pirymidyny 0.7. Cóż właściwie to może oznaczać? Wartości liczbowe wskazują, że toluen
jest bardziej aromatyczny niż pirymidyna. Wnioskujemy np. że toluen jest o 0.2
jednostki aromatyczności bardziej podatny na atak elektrofilowy niż pirymidyna, albo że jego protony aromatyczne są o 0.2 jednostki aromatyczności bardziej przesłaniane
na widmie magnetycznego rezonansu jądrowego (NMR), że jego energia lokalizacji jest o tyle to a tyle niższa od
energii lokalizacji pirymidyny, że wreszcie długości wiązań w pierścieniu
toluenu są bliższe ideałowi niż podobne w pirymidynie. Możemy wymyślić jeszcze
inne porównania. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadza jednak chwila
zastanowienia pozwala dostrzec, że „pianka” aromatyczności przesłania jej
drugie, a właściwie pierwotne i najistotniejsze „dno”. Zazwyczaj pod pierwszym
dnem są bardziej interesujące rzeczy. Trudno się jest oprzeć pytaniu, po co nam wielkość pośrednia, jaką jest aromatyczność, skoro możemy pytać bezpośrednio o
różnice w wymienionych właściwościach dla toluenu i pirymidyny. Pytajmy więc o
różnice w szybkości reakcji obu związków z konkretnym odczynnikiem, o różnice w
energii lokalizacji itp. itd. Na co tu aromatyczność? Jedynie postawienie
konkretnych pytań pozwala na uzyskanie konkretnych odpowiedzi. Dopuszczenie nadziei,
że porównanie dwu wartości liczbowych pozwoli nam na określenie wszystkich
innych różnic we właściwościach porównywanych związków zakrawa na dużego
kalibru nieporozumienie i ma takie samo głębokie uzasadnienie jak wiara w
fatalną moc liczby trzynaście.
Nie mogę oprzeć się uczuciu,
że badania nad aromatycznością są wyrazem dążenia do ustanowienia w chemii
organicznej jakiegoś generalnego porządku, pewnego ideału dającego się opisywać
prostą regułą, ideału oczywistego w swej prostocie i fizycznego w swej ścisłości. Nie dziwi mnie
ta tęsknota. Niejednokrotnie była ona przyczyną genialnych odkryć. Chyba
najlepszym przykładem jej spełnienia jest wzór na dualizm korpuskularno-falowy
de Broglie’a.
Aromatyczność nie jest jednak tej klasy
zagadnieniem i trudno będzie komukolwiek otrzymać Nagrodę Nobla za badania nad tym
zagadnieniem. Na to jest raczej za późno. Czym jest zatem ideał
aromatyczności. Jest to związek chemiczny o pewnej charakterystycznej liczbie
elektronów i posiadający jak największą liczbę elementów symetrii, ale jak najmniejszą
liczbę rodzajów atomów. Zmiana jednego z tych warunków zaburza lub niweczy
charakter aromatyczny. Cała więc nauka o aromatyczności polega więc na badaniu
odstępstw od ideału. Zapewne interesującym jest spostrzeżenie, że motyw
badawczy chemii fizycznej w obszarze badań nad roztworami polega na badaniu
zachowania się tych ostatnich w kontekście odstępstw od pewnych prostych praw. Przykładem
mogą być współczynniki aktywności, które są wyrazem unikania rozpatrywania
nieliniowej rzeczywistości na korzyść idealnych (tutaj liniowych) równań.
Współczynniki te zastąpiły na pewnym etapie rozwoju teorii roztworów istotę
oddziaływań międzycząsteczkowych w roztworach dlatego w pewnym momencie stały
się niewystarczające i są współcześnie zastępowane modelami opisującymi
wewnętrzną istotę zjawiska. Nikt rozsądny nie będzie się chyba upierał
współcześnie nad utrzymywaniem współczynników aktywności kosztem wiedzy o
właściwościach wewnętrznych rozpatrywanego układu, których konsekwencją są
równania opisujące interesujące nas wielkości makroskopowe. Jeśli pogłębioną wiedzę
o związkach chemicznych nazwać dżunglą, to aromatyczność jest wygodną drogą
omijającą tę dżunglę. No cóż, mamy ładne widoki zza szyb naszego samochodu, ale
nie mamy pojęcia, co się wewnątrz tej dżungli dzieje. Wróćmy do ideału.
Wybieramy pewien związek wzorcowy i porównujemy do jego zachowana w odpowiednio
dobranych warunkach zachowanie innych związków. Prawie
jedyną informacją jaką otrzymujemy z takiego postępowania jest fakt
zróżnicowanego zachowania się różnych związków w podobnych warunkach. Próby
ilościowego ujęcia wszystkich tych różnic za pomocą jednej liczby są wyrazem
wielkiego optymizmu i, jak sądzę, naiwności naukowej.
[1]
Encyklopedia Techniki -Chemia, WNT, Warszawa 1972.
[2] R. Mc Weeny, Coulsona wiązanie chemiczne, str. 306
[3] J. Młochowski Chemia związków heterocyklicznych, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa, 1994.
[A] Można chyba uznać, że
wynika to z braku odwagi do walki z autorytetami. Sytuacja taka szkodzi nauce,
ale pozostaje w zgodzie ze świętym spokojem i uprawianiem swego poletka. Tyle,
że to nie jest nauka. Autorytet dysponuje skrystalizowanym zespołem pojęć,
który jest spójny wewnątrz uprawianej teorii. Teoria taka przypomina nieco trzystuletni trawnik dawnego Wimbledonu a naukowiec sprawną kosiarkę utrzymującą ten trawnik w
zachwycającym stanie. Narzędziem nowej teorii jest pług, a świeży efekt jego
pracy jest mało zachęcający. Poza tym wcale nie musi po takim oraniu powstać
nowy trawnik, może pole pod uprawę ryżu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz